Dawno temu, każdemu kto próbowałby mi wmówić, że emigruję z ukochanej Polski, wybiłabym to z głowy choćby za pomocą młotka. Podróże kształcą, a życie doświadcza. Tak też Bóg dmuchnął w żagle i okręt mojego życia z rodziną na pokładzie odpłynął w dal, by zacumować gdzieś w samym sercu Wielkiej Brytanii. Od kilku lat uczę się tego "tutaj". Poznaję, doświadczam, smakuję, dziwię się, zachwycam, czasem nie dowierzam, porównuję i opisuję. A kiedyś...? Kto wie, może Bóg znów dmuchnie w żagle i popłyniemy gdzieś dalej, do innego portu? Ale póki co, już dzisiaj zapraszam was na wspólny rejs po Wielkiej Brytanii. Będzie mi bardzo miło gościć was pod moimi żaglami.

czwartek, 30 grudnia 2010

AULD LANG SYNE - piosenka noworoczna

Ogniska już dogasa blask
Braterski splećmy krąg
W wieczornej ciszy w świetle gwiazd
Ostatni uścisk rąk.

Kto raz przyjaźni poznał moc,
Nie będzie trwonił słów,
Przy innym ogniu w inną noc
Do zobaczenia znów.

Czy znacie tą piosenkę? Mnie kojarząca się z czasem mojego dzieciństwa, moim uczestnictwem w obozach harcerskich czy koloniach. Przy ognisku pożegnalnym śpiewało się wiele piosenek, ale właśnie tą pamiętam najlepiej. Polskie słowa tej piosenki śpiewane są do melodii bardzo znanej szkockiej piosenki o przyjaźni.

Ta stara piosenka; „Auld Lang Syne”, znana w języku angielskim również pod tytułami; „Old long Since”, „Long, long ago” czy „Days gone by” śpiewana jest przy wielu okazjach; ślubach, pogrzebach i innych uroczystościach. Ale chyba najbardziej kojarzy się z nocą sylwestrową. W każdym anglojęzycznym kraju, kiedy zegar wybija północ ogłaszając światu powitanie Nowego Roku, przy lampce szampana rozbrzmiewa melodia tej piosenki. Wszyscy ją śpiewają.

Piosenka noworoczna ma już przeszło 200 lat i została stworzona w 1788 ręką bardzo zdolnego prekursora romantyzmu w Szkocji Roberta Burns (1759 – 1796). Ten szkocki poeta opiewający w swoich wierszach czar wiejskiego życia urodził się Alloway w Ayrshire w ubogiej wiejskiej rodzinie. Dzięki ogromnemu wysiłkowi rodziców Robert skończył szkoły i wydał w 1786 roku swój pierwszy tomik poezji. Był sławną w Szkocji osobą, ale jego sława nie przynosiła mu korzyści materialnych i po kilku latach pobytu w Edynburgu powrócił w rodzinne strony i zajął się pracą na roli. Jakiś czas potem dostał posadę urzędniczą. Zmarł na serce w bardzo młodym wieku, mając zaledwie 37 lat. Jego problemy z sercem były wynikiem ciężkiej pracy w gospodarstwie w czasach jego dzieciństwa. Szkoci po śmierci poety zrobili zbiórkę pieniężną na wsparcie wdowy po nim i jego dzieci, a data urodzin poety -25 styczeń- od tamtej pory stała się datą nieoficjalnego święta narodowego Szkotów.

Piękna pieśń o spotkaniu przyjaciół po latach, o ich wspomnieniach z lat młodości , o świętowaniu ich przyjaźni lada chwila zabrzmi w Szkocji, Anglii, w Stanach Zjednoczonych i wielu innych państwach. Lada chwila nadejdzie kolejny rok.

Wszystkim wam życzę, aby nigdy wokół was nie brakło prawdziwych przyjaciół. Aby każdy z was kochał i był kochany!
Oby ten nadchodzący rok oszczędził wam dramatów, kataklizmów, chorób i smutków!

Szczęśliwego Nowego Roku!

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Świąteczna pocztówka

Czy lubicie dostawać świąteczne życzenia? Wiadomo, wszystkie są podobne, niektóre w formie wierszyka kopiowane wielokrotnie i wysyłane za jednym zamachem do wszystkich, ale mimo to, jakie to cudowne uczucie mieć świadomość, że ktoś o nas pamięta. Najcudowniejsze to te wypisywane na pocztówkach, prawda? Te cieszą najbardziej. Ktoś z myślą o nas kupił, bądź sam zrobił piękną świąteczną kartkę, własnoręcznie ją wypisał, pofatygował się na pocztę i wysłał do nas sprawiając nam ogromną radość i uczucie, że jesteśmy choć trochę ważni dla tej osoby. I pomyśleć, że zawdzięczamy to Sir Henry Cole.

Sir Henry Cole (1808-1882) był człowiekiem bardzo szanowanym i powszechnie znanym w dziewiętnastowiecznym Londynie. Nic w tym dziwnego, skoro był pierwszym dyrektorem Muzeum Wiktorii i Alberta w stolicy Anglii. Bywał „na salonach” i miał bardzo wielu znajomych. To wspaniale jest mieć wielu znajomych. Niestety, kiedy nadchodziły długie jesienne wieczory, Sir Henry dostawał czegoś w rodzaju alergii na pisanie listów. Dlaczego? Ponieważ chcąc być kulturalnym i grzecznym, człowiek ten zawsze do wszystkich znajomych wypisywał listy zawierające życzenia bożonarodzeniowe, a skoro tych znajomych miało się tak wielu…..to sami rozumiecie co czuł sięgając po papier i maczając pióro w kałamarzu. Była to długa i bardzo nużąca praca.


Kiedy nadeszła jesień 1843 roku i Sir Henry Cole znów miał sięgnąć po stos papierów, kałamarz i pióro, nagle coś mu wpadło do głowy. Może nawet przypomniał sobie , że rok wcześniej, pewien londyński artysta –William Maw Egley (1826-1916) nie wysyłał do znajomych listów z życzeniami, ale własnoręcznie namalowane zimowe obrazki z życzeniami „Merry Christmas”. Sir Henry Cole postanowił oszczędzić sobie pisania stosu listów. Udał się do innego londyńskiego artysty –Johna Calcott Horsleya (1817-1903) i zamówił u niego rysunek o tematyce świątecznej z wypisanymi świątecznymi życzeniami. John Calcott Horsley namalował rodzinę wznoszącą toast. Sir Henremu obrazek przypadł do gustu i zaraz też zlecił miejscowej drukarni wykonanie tysiąca jego kopii, które w zaadresowanych kopertach zostały rozesłane do znajomych. Od tego momentu popularność kartek świątecznych powoli nabierała rozpędu by ostatecznie, kiedy zatwierdzono możliwość wysyłania kartek bez koperty rozpowszechniła się na cały świat. Już w 1879 roku w samej tylko Europie wysłano aż 350 milionów takich kartek z świątecznymi życzeniami. Jako ciekawostkę dodam, że w Polsce, w 1900 roku ogłoszono konkurs na polską nazwę takiej karty i spośród nadesłanych propozycji wygrała nazwa „pocztówka”, zgłoszona do konkursu przez Henryka Sienkiewicza.

Dziś coraz częściej kartki zastępuje się sms-em lub e-mailem, które choć cieszą, to chyba nigdy nie sprawiają takiej radości jak właśnie kartka obrazkowa wrzucona do skrzynek pocztowych. Ale Brytyjczycy twardo trzymają się swoich tradycji i wciąż wysyłanie życzeń za pomocą telefonów lub Internetu uważa się w Wielkiej Brytanii raczej za brak smaku i wyczucia. Anglicy na ogół tego nie robią. Przemysł pocztówkowy w Wielkiej Brytanii jest bardzo rozwinięty. Nie ma miasta, w którym nie byłoby choć kilku sklepów tylko z pocztówkami, nie tylko świątecznymi, bo przecież Brytyjczycy wysyłają lub wręczają sobie kartki również z innych okazji; urodzin, rocznic ślubu, narodzin dzieci, zmiany pracy, zakupu nowego domu i tak dalej. W okresie Adwentu poczta królewska zarzucana jest kartkami. Chciałoby się powiedzieć: wszyscy do wszystkich ślą życzenia. Ale nie tylko je ślą. Kartki z życzeniami również się rozdaje; w szkole, w pracy, sąsiadom. W szkołach dzieci wypisują je wszystkim nauczycielom i wraz z upominkiem (czekoladki lub butelka wina) wręczają tuż przed świątecznymi feriami. Wypisane kartki wędrują także do wszystkich koleżanek i kolegów z klasy. Nauczyciele wypisują kartki swoim uczniom czasami dorzucając do każdej czekoladowego cukierka. Wieczorami nietrudno jest zobaczyć ludzi biegających z kartkami i wciskających je do skrzynek swoich sąsiadów. Chyba nie ma takiej możliwości, by ktokolwiek nie został na święta obdarowany kartkami. My w jednym roku naliczyliśmy ich ponad 300. Dlatego świąteczne kartki stanowią dekorację świąteczną brytyjskiego domu. Anglicy zawieszają je na sznurkach pod sufitem, na ścianach lub ustawiają gęsto na kominkach i okiennych parapetach. Dom z nimi wydaje się bardziej kolorowy, a w każdej chwili można po nie sięgnąć, jeszcze raz obejrzeć i poczytać. Cały cudowny urok świątecznych kartek.

A jakie są te świąteczne kartki? Różne. Ja najbardziej sobie cenię te tradycyjne, mówiące o Bożym Narodzeniu, z szopką, żłóbkiem, betlejemskim tłem. Ale również te, określane mianem „season greetings” są wyjątkowe i bardzo pomysłowe. Każda z nich, która adresowana jest do mnie i mojej rodziny bardzo nas cieszy i stawia nas w rzędzie ludzi, którzy bronią tradycyjnej formy wysyłania życzeń jako czegoś pięknego i wyrażającego szacunek dla obdarowanego. Pozwólcie, że na zakończenie pokażę wam trochę świątecznych kartek.


Bałwanki, Mikołaje i renifery.

Ulubione misie i postacie z bajek.

Motyw przyrodniczy.

Skojarzenie; ciepło rodzinnego domu

Z myślą o dzieciach
Żłóbek

Święta Rodzina

Z poczuciem humoru

środa, 22 grudnia 2010

Hasło"Christmas" -część II

Neony, krzykliwe świąteczne reklamy, świecące dekoracje miejskie i choinki. Zbyt głośne, dobiegające ze sklepów świąteczne piosenki, a nawet kolędy. Wszystkie te rzeczy bardzo nas zmęczyły pewnego dnia , kiedy to z dzieckiem wybrałam się do centrum miasta w celu załatwienia ważnej sprawy. Przystanęłyśmy na moment przy szopce betlejemskiej. Nie, nie przejęzyczyłam się –szopka jest zawsze, co roku w tym samym miejscu. W samym centrum miasta, tuż obok wielu galerii handlowych i biblioteki publicznej. Piękna szopka stoi jakby w centrum ludzkiego przedświątecznego szaleństwa kusząc przechodniów o chwilę uwagi, może zadumy? I zapatrzyłyśmy się na piękne figury Rodziny Świętej i małego Jezuska, które zdawały się uśmiechać do nas na tle betlejemskiego krajobrazu. Przez chwilę miałam wrażenie, ze poza nami nikt tutaj nie staje. Jeszcze kilka lat wcześniej szopka była tematem dyskusyjnym, bo przecież wzbudza kontrowersje, a może nawet obraża uczucia religijne innych wyznań. Moje uczucia ociepla i pewnie nie tylko moje, skoro nadal tutaj jest. Stałyśmy chwilę, gdy nagle podeszła do szopki pani z małym chłopcem; „Look, baby Jesus is here!” zawołała pani, a dziecko przytknęło nos do szyby i z otwartymi szeroko oczami chłonęło widok, którego znaczenie zaczęła tłumaczyć mu mama. Nie byłyśmy same w tym wielkim mieście.



Wielu Brytyjczyków pamięta o sensie Bożego Narodzenia. Wyspiarze to ludzie, którzy przede wszystkim bardzo lubią udzielać się w przeróżnych dobroczynnych akcjach. A Adwent, czy też okres Wielkiego Postu to doskonała okazja do jeszcze większej ofiarności na cele dobroczynne, czy wsparcie dla potrzebujących. Różnym akcjom patronują tutejsze parafie; zarówno katolickie jak i innych wyznań chrześcijańskich. Co rusz słyszy się o dobroczynnych akcjach w radio i czyta na łamach prasy. Wielki udział w wychowywaniu ofiarnego społeczeństwa mają szkoły. Wszystkie szkoły, choć mam nieodparte wrażenie, że katolickie szkoły przodują w takich inicjatywach. Dlatego kiedy Święta Bożego Narodzenia zbliżają się do nas wielkimi krokami, szkoły zaczynają działać. Jedną z takich akcji, corocznie organizowaną w szkole katolickiej, do której uczęszczają moje dzieci są paczki dla dzieci z biednych rejonów świata. Każdy chętny przygotowuje paczkę z ubraniami, zabawkami i przyborami szkolnymi, czyli z tym co znajduje się na liście pierwszych potrzeb jaką udostępnia organizator pomocy. Paczka może być przygotowywana z myślą o chłopcu lub dziewczynce co należy zaznaczyć na paczce. Paczki przynoszone są do szkoły i stąd wędrują do dzieci w potrzebie.

Bardzo często w okresie przedświątecznym organizowane są tzw. non-uniform day, czyli dni bez obowiązkowego mundurka. W takim dniu dzieci mają prawo ubierać się dowoli w co chcą, ale w zamian za zgodę na to muszą przynosić do szkoły funta, który to zasili kolejną akcję charytatywną.

Parafie wspólnie ze szkołami organizują zbiórki żywności, które potem dzięki wolontariuszom wędrują do najuboższych rodzin.

Chóry szkolne, ale także zuchy często swoje zbiórki przenoszą do domów opieki dla ludzi starszych czy bezdomnych , gdzie śpiewają kolędy i umilają czas rozmową z ludźmi osamotnionymi. Czasami grupa dzieci z nauczycielami śpiewa kolędy gdzieś w centrum miasta, a przechodzący ludzie wrzucają do wystawionego wiadra z napisem celu charytatywnego pieniążki.

Dzieci w szkołach katolickich dostają na początku Adwentu kalendarz adwentowo –bożonarodzeniowy, który codziennie starają się śledzić. Dużo prowadzi się rozmów na tematy związane z sensem Bożego Narodzenia, a dzieci dostają dużą dawkę wiedzy o pochodzeniu świąt i ich religijnym znaczeniu.


Nie może braknąć przedstawień świątecznych czy jasełek. Ich tematem zawsze jest Święta Rodzina i narodziny Jezusa. Jasełka są bardzo pięknie przygotowywane przez szkoły. Nauczyciele i ich asystenci dbają o piękną scenografię, choreografię i kostiumy, często szyte przez szkolny personel w szkołach (sama widziałam to na własne oczy). Jasełkom towarzyszy cudny śpiew kolęd, do którego to często włanczają się widzowie. Dzieci wystawiają jasełka kilkukrotnie i zawsze przy pełnej sali rodziców, dziadków, ale także okolicznych mieszkańców. Bardzo lubię przedstawienia z udziałem dzieci.

Ale to, co najbardziej mnie urzekło to Carol service. Co to jest carol service? To kolędowe spotkania. Co roku takie spotkanie odbywa się w kościele, który sprawuje jakby duchową opiekę nad szkoła, tuż przed feriami świątecznymi. Wieczorem cały kościół bardzo tłumnie zapełnia się uczniami szkoły (mundurek obowiązkowy) oraz wszystkimi ich nauczycielami i pracownikami szkoły, którzy gromadzą się wokół ołtarza i w pierwszych ławkach podczas gdy rodzice, dziadkowie, parafianie i goście, choć w tłoku, ale radośnie zapełniają kościół by wspólnie posłuchać biblijnych czytań o narodzinach Jezusa i przy akompaniamencie zespołu kościelnego wspólnie śpiewać pieśni adwentowe i kolędy. Małe dzieci przebrane w stroje z jasełek grają coś na rodzaj pantomimy, co dodaje tym spotkaniom więcej uroku. Szkoła dba o to, by wszyscy mieli dostęp do słów kolęd umieszczając dwie, a czasem trzy tablice, z których można czytać słowa. Bardzo lubię te spotkania. W powietrzu czuć atmosferę prawdziwych świąt Bożego Narodzenia, takich z obecnością Małego Jezusa i Świętej Rodziny. Ludzie wokół często się wzruszają, ledwo hamują łzy i ma się nieodparte wrażenie, że topnieją wszelkie złe lody. Kruszeją serca. Mały Jezus jest obecny wśród tych ludzi.

Wiadomo, dla mnie najpiękniejsze kolędy to te rodzime, ale kolędy śpiewane przez Brytyjczyków są również cudne, dlatego pozwolę sobie na zakończenie dzisiejszego wpisu zapoznać was z niektórymi, a zwłaszcza z tymi, które corocznie śpiewane są na carol service.






sobota, 18 grudnia 2010

Hasło"Christmas" -część I

Wyobraźcie sobie następującą sytuację; w pośpiechu, pomiędzy licznymi w okresie przedświątecznym zajęciami wybiegacie ze sklepu z nadzieją, że jeszcze zdążycie dopaść pewnie i tak spóźniony autobus, wasze myśli krążą wśród listy rzeczy, które powinniście jeszcze zrobić gdy nagle, niespodziewanie podbiega do was ktoś z mikrofonem lub kamerą telewizyjną i proponuje wam grę w „skojarzenia”. Zerkacie nerwowo na zegarek, siatka z ciężkimi zakupami wrzyna wam się w zmarznięte palce, nogi wręcz błagają o przyłożenie ich do ciepłego kaloryfera, ale zgadzacie się. W końcu to media. Ktoś z uśmiechem na twarzy podstawia wam mikrofon do ust i mówi ; ” Bajka o Jasiu i…?” „Małgosi!”- Wykrzykujecie uradowani. „ Żeby kózka nie skakała to by…?” pada kolejne pytanie –dla was proste, bo zaraz rzucacie odpowiedź ; “ …to by nóżki nie złamała”. Już chcecie biec, ale ten ktoś obiecuje ostatnie pytanie. Zgadzacie się, ostatecznie kiedyś przyjedzie następny autobus. „ Boże Narodzenie…?”. I co? No właśnie, co? Ciekawe jaka pierwsza myśl nasunęła wam się na hasło ”Boże Narodzenie”?


Nie wiem, czy ktoś kiedykolwiek grał w skojarzenia z Brytyjczykami. Nie mam danych na temat ankiet, uzupełnianych statystyk i badań społecznych w oparciu o nastawienie Wyspiarzy do Bożego Narodzenia. I nie mam pojęcia czy to, z czym skojarzyłoby się im słowo „Christmas” bardzo by odbiegało od skojarzeń innych narodów we współczesnej Europie czy też na świecie. Ale obserwując życie tutaj mogę odważnie stwierdzić, że zdecydowanej większości Brytyjczyków, Święta Bożego Narodzenia kojarzą się z prezentami. W zasadzie o prezenty pod choinkę wielu z nich zabiega już w styczniu, kiedy to cały handel kusi przecenami i zimowymi obniżkami cen. Ledwo opustoszałe po prezentach sekretne domowe skrytki czy strychy na nowo zapełniają się zabawkami i wypatrzonymi handlowymi okazjami, by czekać z opuszczeniem schowka aż jedenaście miesięcy. Od wyprzedaży letnich gorączka prezentów rozprzestrzenia się już na większą część społeczeństwa. Nie jest to może jeszcze gonitwa i polowanie, ale wydaje się, że wielu ludzi ma już na uwadze nadchodzące powoli Boże Narodzenie. Zresztą już w sierpniu i wrześniu tu i ówdzie można zobaczyć pierwsze świąteczne reklamy, czy wystawy świąteczne. Największa gorączka wybucha po „Helloween”. Wtedy reklamy telewizyjne, prasowe, billboardy natarczywie krzyczą do nas, że musimy na Christmas kupić to i tamto, bo inaczej nasze święta mogą być nieudane. Jakby cała atmosfera tych wyjątkowych świąt zależała od danego produktu. Świąteczna kolorystyka bije po oczach gdziekolwiek się pojawicie. Miliony Wyspiarzy wydaje mnóstwo pieniędzy na podarki. Co się cieszy największą popularnością? Wydaje mi się, że kosmetyki. To takie proste i łatwe prezenty tym bardziej, że producenci kosmetyków w okresie przedświątecznym uatrakcyjniają swoje produkty. Za parę funtów można kupić pięknie opakowane zestawy do kąpieli czy pielęgnacji ciała. Drogerie zapełniają się perfumami niezliczonej ilości marek czy pojemności butelek oraz popularnymi tutaj zestawami różnych małych butelek perfum w bardzo przystępnych cenach. Ogromny wybór dla pań, panów, a nawet dzieci. Drogerie pękają w szwach od naporu klientów. Zaraz po drogeriach następuje atak na sklepy z zabawkami. Brytyjscy rodzice i opiekunowie mają nie lada kłopot z wyborem prezentów dla swoich dzieci. Sami coraz częściej głośno przyznają się do tego, że prezenty nie cieszą ich dzieci. Znam nawet przypadki, że dzieci nie rozpakowują prezentów przez długi czas, bo nie mają na to ochoty. Dziwne? To od ich nadmiaru. A rodzice wymyślają coraz lepsze, większe, nowocześniejsze i droższe podarki; telewizory, konsole do gier, najnowsze laptopy i telefony …… Dlatego po sklepach z kosmetykami i zabawkami - te z telefonami, komputerami i sprzętem RTV to najbardziej oblegane placówki w przedświątecznym szale zakupów. Producenci słodyczy także zacierają ręce, bo niewątpliwie przed Bożym Narodzeniem na ich konta wpływają ogromne zyski . Półki marketów uginają się pod naporem przepięknie opakowanych słodyczy. Dla samych puszek chciałoby się kupić to i owo. Puszki w kształcie karuzel, piętrowych autobusów, misiów pewnie nie zawierają w sobie zbyt wielu smakołyków, ale tak bajecznie wyglądają. Niestety prawdą jest, że wiele z tych prezentów po okresie świątecznym znajdzie swoje miejsce w charity shopach lub za rok zapełni szkolne bazary.

A może tak bieliznę w kolorze charakterystycznej czerwieni?

A jeśli prezenty, to chyba też choinka. Bo wydaje się, że właśnie choinka i Mikołaj to kolejne słowa, które Anglikom kojarzą się z Christmas. Zwłaszcza dzieciom. Dzieci tradycyjnie czekają na Mikołaja. Te, które wciąż wierzą, że gruby pan w czerwonym ubraniu wślizgnie się przez komin do ich domu i zostawi masę podarków pod choinką, ustawiają przed domami tabliczki - drogowskazy z napisem ; ”Here Santa” lub „ Stop Santa”. Nieco starsze dzieci (ale próg wiekowy jest niestety coraz niższy) piszą listy. Nie, nie listy do świętego Mikołaja z upewnieniem go o swojej grzeczności i prośbą o jakiś drobiazg, ale listę własnych życzeń, a wręcz wymagań co do świątecznego prezentu. Taka lista wędruje na przykład na lodówkę (musi być w dobrze widocznym miejscu), a tam rodzic doczytuje się nazwy artykułu, dowiaduje się ceny, zostaje poinformowany o miejscu, gdzie to można zakupić, a czasami nawet ma już podany numer katalogowy. Znam kilka przypadków takiego podchodzenia dzieci do prezentów. I gdzie tu nutka tajemniczości, pokora i oczekiwanie???

Świąteczne dekoracje bywają wyjątkowo piękne.

Od kiedy pierwsza choinka została przystrojona w Niemczech, zdaje się, że dziś już nikt nie wyobraża sobie Świąt Bożego Narodzenia bez tego elementu dekoracyjnego. Choinki ustawiane są na placach miejskich, przed sklepami, na rondach, by oficjalnie, przy towarzyszącym festynie, koncercie i aplauzie zgromadzonych mieszkańców w końcu listopada rozbłysnąć wraz z innymi miejskimi dekoracjami tysiącem światełek. To takie wielkie otwarcie sezonu świątecznego. Wielu spośród Brytyjczyków ubiera sztuczne drzewka, ale od kilku lat zdaje się wzrastać zainteresowanie żywymi choinkami. Wprawdzie zakup żywej choinki do najtańszych nie należy, ale chyba każdy się zgodzi, że żywe drzewko to najpiękniejszy akcent dekoracyjny domu. Jeśli to drzewko ma być piękną jodłą kaukaską czy norweską niejednokrotnie trzeba wydać więcej niż 50 funtów. Choinki w Anglii ubiera się bardzo wcześnie. Na początku adwentu. W połowie grudnia wydaje się, że drzewka są już ozdobą u większości mieszkańców Wysp. Tutaj to tradycja. Dla nas niegdyś bardzo dziwna, bo może za wcześnie, ale sami już dziś patrzymy na to pod innym kątem, choć nasza choinka nadal czeka w ogrodzie przykryta świeżym puchem śniegu. Nie zawsze choinki ubiera się od razu całe. Czasami jest to drzewko przystrojone światełkami i uzupełniane codziennie jakimś dodatkiem. Anglicy uważają, że okres adwentu to okres nastrajania się do Świąt Bożego Narodzenia, a drzewko w tym pomaga. Chyba coś w tym jest…. Pod drzewko przez cały miesiąc układa się prezenty i podarki otrzymywane od przyjaciół. Muszą tam czekać do Pierwszego Dnia Świąt. Pomyślcie jak to ćwiczy cierpliwość. Choinka w angielskim domu stoi tylko do Święta Trzech Króli. Po szóstym stycznia wszelkie świąteczne dekoracje znikają zarówno z domów, sklepów jak i ulic. W handlu następuje sezon wiosenny, a półki sklepowe zapełniają się nasionami i cebulami roślin. Brytyjczycy raczej w kwestii choinki są tradycjonalistami i ubierają swoje drzewka w typowo świąteczną kolorystykę; biel, zieleń, czerwień oraz złoto. Młodsze społeczeństwo, zwłaszcza nastolatki chcąc być „cool” i prześcigają się w pomysłach, więc choinki w ich pokojach często są różowe, białe czy czarne. No cóż….. Rzecz gustu. Choinki dekorowane są także w wielu domach rodzin innych wyznań niż chrześcijańskie. Nasze Boże Narodzenie to dla wielu hindusów czy muzułmanów również okazja do rodzinnych spotkań, często przy choince, ale spotkania te –wiadomo –nie mają nic wspólnego z celebrowaniem narodzin Jezusa.

Najpiękniej jest zawsze wieczorem.

Prezenty, Mikołaj i choinka to trzy główne słowa według mnie kojarzące się Brytyjczykom ze słowem Christmas. Ale muszę dodać, że byłabym bardzo niesprawiedliwa, gdybym napisała, że dla wszystkich. Nie, na szczęście nie dla wszystkich Boże Narodzenie to tylko prezenty, Mikołaj i choinka. Okres Adwentu to wbrew pozorom dla sporej części brytyjskiego społeczeństwa również bardzo duchowe przeżycie oraz okazja do znalezienia czasu dla innych. Dlatego teraz pozwolę sobie przerwać , pozwolę wam ochłonąć i powrócę do tematu następnym razem. Zapraszam was serdecznie.

Lady Godiva na tle choinki.

niedziela, 5 grudnia 2010

Zawiało, zaśnieżyło czyli jak to jest z tą zimą w Anglii

Czy oglądaliście kiedyś „Pamiętnik Bridget Jones’s” z świetną rolą Renee Zellweger czy choćby Hugh Grant i Colin Firth? No właśnie… W filmie pojawiają się zimowe scenerie. Biało obsypane pola i drzewa w okresie bożonarodzeniowym i noworocznym czy też obficie sypiący się z nieba biały puch jako tło do jednej z ostatnich scen pierwszej części filmu, kiedy to tytułowa bohaterka wybiega za ukochanym na ulice w samej bieliźnie. Zdawać by się mogło, że właśnie tak wygląda zima w Anglii. Jak to się ma do stwierdzenia mojej angielskiej znajomej, która mieszka tu, w środkowej Anglii, od conajmniej czterdziestu lat i nie pamięta w swoim życiu jakichkolwiek białych świąt Bożego Narodzenia? Jak to jest z tą zimą na Wyspach? Czy ona w ogóle istnieje?



W kalendarzu szkolnym zimy nie ma. Naprawdę. Rok szkolny podzielony jest na trzy semestry; jesień, wiosnę i lato. Zima przepadła. Dla przeciętnego Brytyjczyka zimą nazywa się okres około trzytygodniowych ferii bożonarodzeniowych. Czasami zdawać by się mogło, że spokojnie nazwę tej najchłodniejszej pory roku –zimy można by zastąpić określeniem „Christmas time”, bo pojawia się w potocznym języku dużo częściej niż sama zima.

Jeśli ktoś z was sądzi, że zima w Anglii wygląda tak jak w wyżej wspomnianym filmie, czy choćby w fabularnej adaptacji „101 dalmatyńczyków” to jest w błędzie. No, chyba że większość takich scen filmowana była w północnej części Wielkiej Brytanii, gdzie śnieg nie jest czymś niezwykłym lub w czasie, kiedy śnieżna zima „kichnęła” śniegiem w południową część kraju powodując dwu – trzydniowe opady. Wielka Brytania, a zwłaszcza Anglia słynie z łagodnego i umiarkowanego klimatu. W takim klimacie przyroda nabiera niezwykłego blasku. Drzewa zdają się być większe i potężniejsze od tych znanych nam z rodzinnego krajobrazu. Trawa zawsze zielona i zdrowo wyglądająca, a kwiaty kwitnące od lutego do listopada bardziej kolorowe i wymagające mniej naszego nakładu pracy. Klimat załatwia za nas większość. Zimą na ogół występują plusowe temperatury. Czasami w nocy są przymrozki. Kiedy do przymrozków przyłącza się mgła, wtedy rano świat rzeczywiście wydaje się biały. Cudnie oszroniony! O łagodności tutejszej zimy świadczyć może również ubiór mieszkańca Wysp, mnie czasami mrożący krew w żyłach. Dzieci, w tym niemowlęta bez czapek z gołymi nóżkami, a uczniowie szkół w podkolankach i pantofelkach (dodam, że dzieci w szkołach spędzają godzinną przerwę na dworze). I tylko rękawiczki, ulubiony dodatek zimowy mogą świadczyć o tej porze roku. Rękawiczki muszą być. Nawet wtedy, gdy ich właściciel na krótkie spodenki (zdarzają się tacy). W takim klimacie na ogół mijają tutejsze zimy.

Do tej pory śnieg lubił sobie przypomnieć o Anglii w styczniu lub lutym. Przychodził zimniejszy i wilgotniejszy front atmosferyczny i zaczynało padać. Rano, kiedy świat stawał się biały od śnieżnego puchu, każdy rodzic wpierw włączał radio i doszukiwał się informacji o zamknięciu szkół. Sami zawsze z uwagą wsłuchiwaliśmy się w listę zamykanych po kolei szkół. W naszym mieście z powodu śniegu zamykano ich większość. Powód; 10-15 centymetrowa warstwa śniegu to zagrożenie na śliskich drogach, więc by nie narażać rodziców, uczniów oraz nauczycieli szkoły zamykały drzwi – niestety, ku utrapieniu wielu rodziców, którzy mimo zimy musieli iść do pracy zapewniając wcześniej swoim dzieciom opiekę. Ale w tych nielicznych szkołach, które postanowiły pracować, czasami odbywały się zawody w lepieniu bałwanów lub wielkie bitwy na śnieżki; uczniowie kontra nauczyciele i tym podobne. Czasami śnieg był przyczyną zamknięcia poczty, niejeżdżących sprawnie i punktualnie autobusów, a nawet niedostarczenia do osiedlowego sklepu pieczywa. Dzieci miały ogromną frajdę. Mogły lepić bałwany i bawić się śniegiem. Gazety i internetowe strony miejscowych radiostacji nie nadążały z drukowaniem i pokazywaniem fotografii nadsyłanych hurtem przez słuchaczy i czytelników. Pomysłowość w lepieniu bałwanów bywała zawsze nagradzana. Tak było do tej pory. Śnieg paraliżował miasto i wywoływał wielką panikę, która po dwóch, trzech dniach odpływała wraz z błyskawicznie topniejącym śniegiem.

Szkolne zawody w lepieniu bałwanów

Bałwan ogrodowy
W tym roku jednak nastąpiły zmiany. Wydawać by się mogło, że zmiany w brytyjskim rządzie i modne dziś zaciskanie pasa wywołały ochłodzenie klimatu znacznie wcześniej. Śnieg nie czekał do stycznia czy lutego i już z początkiem Adwentu zaatakował całe Zjednoczone Królestwo. Tak naprawdę pierwszy raz mieszkając tutaj widziałam taką zimę. Mróz w naszej części Anglii sięgał nawet do -10 (i strach padł na miłośników roślin, bo kto tutaj okrywa róże na zimę?). A kapryśny śnieg to zasypywał Anglię, to znowu topniał, by za dwa dni znów sypnąć. Wydawać by się mogło, że zima zaskoczyła Anglików. Nic w tym rodzaju. Mam nieodparte wrażenie, że tego narodu nic nie może zaskoczyć, co najwyżej przegrana w walce o organizację Mundialu. Jeszcze kilka miesięcy temu głośno zastanawiano się, czemu to Wielka Brytania robi tak duże zapasy soli i piachu. Dziś wiadomo. Spodziewali się ataku zimy. Całe zapasy soli i piachu przeznaczane są na drogi, ale nikt tutaj nie posypuje chodników, choć poruszanie się po nich jest bardzo trudne i niebezpieczne. Dziś docierają głosy, że zapasy się wyczerpują i trwa tu i ówdzie dyskusja, czemu nie zrobiono ich więcej. A najdziwniejsze jest to, że nie zamykano szkół w takich ilościach jak bywało to do tej pory. Owszem, gdzieś w małych wioskach zdarzały się nieczynne szkoły, ale w mieście nie, a jeśli już, to dlatego, że mróz pozbawił ogrzewania danej placówki. Brytyjczycy przypomnieli sobie nawet o ciepłych butach i czapkach. I choć wstając rano trzeba oskrobać szyby samochodu (sposób po angielsku to lanie ciepłej wody na szyby), co budzi w mieszkańcu nie tylkoWysp zawsze złowrogie myśli pod względem zimy, to jednak każdy po cichu marzy, aby właśnie taka zima, jeśli nie dotrwała, to chociaż powróciła na święta Bożego Narodzenia. By było tak bajecznie jak choćby w filmie o Bridget. By pojawiła się wreszcie taka zima, jaka bywała kiedyś dawno. Bo nie zawsze ta pora roku bywała taka łagodna jak ma to się od kilkudziesięciu lat. Gdyby prześledzić historię pogody, można by stwierdzić, że zmiany klimatyczne, o których to teraz tak głośno się mówi były już obecne w poprzednich wiekach. Sam Wielki pożar Londynu i jego szybkie rozprzestrzenianie się niejako miał także za przyczynę upalne i bardzo suche lato. Aż trudno uwierzyć, nieprawdaż? Upalne –może być, ale suche lato na Wyspach? A co powiedzieć o tak niegdyś wielkich mrozach w Anglii, że na zamarzniętej Tamizie ustawiały się stragany? Nieprawdopodobne?! A jednak wiele książek historycznych wspomina takie anomalie pogodowe.

Może aż takie mrozy niech nie powracają, ale białe święta z lekkim mrozikiem to byłoby coś! I tego coś wszystkim wam życzę!


wtorek, 23 listopada 2010

Wiewiórka szara

Przyglądając się otaczającej nas przyrodzie mam wrażenie, że te szare, lub jak kto woli srebrzystoszare gryzonie z angielskiego krajobrazu wyparły rudych kuzynów i kuzynki. O jakimkolwiek pokrewieństwie może świadczyć tylko podobny wygląd i ewentualnie czasami lekki, czerwony połysk futerka. Być może gdzieś w północnej części Wielkiej Brytanii, wśród iglastych lasów wciąż można natknąć się na rudą wiewiórkę, ale w południowej i środkowej części Zjednoczonego Królestwa króluje wszechobecna wiewiórka szara ( Sciurus carolinensis).


W czasach, kiedy rzesze europejczyków zasiedlały Amerykę w poszukiwaniu szczęścia i kawałka własnej ziemi, wiewiórki szare, dotąd zamieszkujące właśnie dzisiejsze tereny USA i Kanady odbyły swoją długą morską podróż do Europy, by w 1889 roku, w liczbie 350 sztuk zostać wypuszczonymi na wolność w liściaste lasy Wielkiej Brytanii. Z hrabstwa Bedfordshire te lekkie, bo ważące do około 750 gram gryzonie rozbiegły się we wszystkie kierunki Wyspy i dziś ich ponad trzydziestocentymetrowe, pięknie ufutrzone ciałka są nieodłącznym elementem angielskiej przyrody. Nie ma się co dziwić, w końcu jest ich kilka milionów, a wciąż się rozmnażają. Bardzo intensywnie rozmnażają, bo pani wiewiórka po okresie 45 dni ciąży potrafi wydać na świat liczne potomstwo i to nawet trzy razy w roku, a potem sama je wychowywać karmiąc przez siedem tygodni własnym mlekiem. Niestety, samce tych wiewiórek to wielkie samoluby i egoiści. Ich udział w „zawiewiórczaniu” świata ogranicza się do poczęcia. Potem znikają z oczu pani wiewiórki oraz przed łysymi i ślepymi wiewiórczymi dziećmi. Po okresie karmienia maleństwa uczą się spożywać to samo co dorosłe wiewiórki; ziarna owsa, prosa, konopi czy rzepaku. Uwielbiają orzeszki i żołędzie. Kto wie, czy taka właśnie karma nie ma wielkiego wpływu na ich mocne zęby i przepiękny, puszysty dwudziestocentymetrowy ogon?

Wiewiórkę szarą można spotkać praktycznie wszędzie. W parkach czy lasach, ale nierzadko buszują także po sklepowych parkingach, ogrodzeniach, placach szkolnych, cmentarzach czy w przydomowych ogrodach. Nic dziwnego, że w mojej kolekcji jest tak wiele zdjęć tych uroczych stworzeń. Dziś pragnę wam kilka z nich pokazać i zaznajomić z wiewiórkami. A kiedyś, przy okazji może uda wam się bliżej poznać te energiczne ssaki, wyciągając do nich rękę ze smakołykiem –chętnie po niego przybiegają.




niedziela, 14 listopada 2010

"Sonata Księżycowa" -14 listopad 1940

Z dokładnością do kilku kilometrów, w samym środku Anglii znajduje się Coventry. Dziewiąte pod względem wielkości w Anglii i jedenaste w Zjednoczonym Królestwie Coventry jest tym miastem, które spośród wszystkich innych najdalej jest oddalone od morskich plaż. Miasto, które wciąż się zmienia i przeobraża niejednemu może wydawać się mało ciekawym miejscem na ziemi. Niesłusznie….., bo Coventry i jego okolice od wieków były w centrum wielu historycznych wydarzeń, w tym tych najtragiczniejszych dla samego miasta; z czasów drugiej wojny światowej.

Najpierw, w połowie XI wieku powstało tutaj opactwo benedyktyńskie by wiek później, w 1153 roku Coventry otrzymało prawa miejskie i stało się największym i najważniejszym w średniowiecznej Europie ośrodkiem tkactwa. W tkaniny stąd odziani byli niemalże wszyscy ówcześni europejczycy. Miasto bogaciło się i rozrastało, a w XIV wieku było już czwartym co do wielkości miastem na Wyspach.
W XIV wieku wśród drewnianych zabudowań miasta wzniosła się przepiękna katedra świętego Michała, która na wiele wieków stała się nie tylko ozdobą architektoniczną ale wręcz ”oczkiem w głowie” mieszkańców. To tutaj swoim dobrym sercem i odwagą słynna Lady Godiva uratowała mieszkańców przed wyższymi podatkami przejeżdżając nago przez ulice na koniu.

Kiedy tkactwo przestało przynosić korzyści, miasto nieco podupadło, by z początkiem XX wieku ponownie wzbić się na wyżyny. Znacie te nazwy? Jaguar, Rover, Triumph, Riley, Healey itp.? Wszystkie te przepiękne samochody miały swój początek w Coventry i przez lata były produkowane w tutejszych fabrykach. Niektóre z nich są produkowane do dziś. Fabryki dawały pracę ludziom, miasto budowało nowe domy, szkoły, mieszkańcy żyli swoim życiem….. aż pewien żądny wszelkiej władzy pan z wąsikiem- Adolf Hitler, postanowił napaść na Polskę, rozpoczynając tym samym Drugą Wojnę światową, która pozbawiła miliony ludzi na świecie życia i przewróciła wiele miast, w tym Coventry, do góry nogami.
Produkcja samochodów zeszła na dalszy plan, a fabryki w Coventry zostały przystosowane do potrzeb wojskowych. Właściwie wielka powietrzna bitwa o Anglię miała się ku końcowi, gdy niemieckie dowództwo postanowiło zadać Wielkiej Brytanii mocny cios. Cios, który został przez Niemców opatrzony kryptonimem „Sonata Księżycowa”(ciekawe, czy kompozytor tej pięknej sonaty, Ludwig van Beethowen zgodziłby się na zapożyczenie tej nazwy gdyby wtedy żył).

Czwartek, 14 listopada 1940. W Coventry zapadł już zmierzch. Gdzieś z pubów dochodziły radosne pogawędki, ktoś inny tańczył, inni zajadali swój weselny tort i cieszyli się szczęściem i miłością. Jakiś mały chłopiec przytulił misia i próbował zasnąć, inne dziecko przewracało kartki ulubionej książki i z wypiekami na twarzy poznawało historie ulubionych bohaterów. Jakaś para spacerowała uliczkami i wpatrywała się w księżyc gdy nagle……. Pogodne, wieczorne niebo zmieniło swoje oblicze. Około godziny 19 rozpoczął się jeden z największych niszczycielskich ataków niemieckich na Coventry. Nalot dywanowy z udziałem blisko 500 bombowców Luftwaffe, które przez jedenaście godzin w potężnym huku zrzuciły 394 tony bomb i 56 ton pocisków zapalających, pozbawiając setki mieszkańców życia i zamieniając większość miasta w jedną wielką ruinę. Miasto płonęło. Zabytkowe uliczki, budynki, fabryki….. dorobek wielu pokoleń przestał istnieć. Bomby nie oszczędziły też katedry…. Niemieckie wojska odegrały doskonale swoją niszczycielską „Sonatę księżycową”.


Dziś miasto Coventry obchodzi wielką rocznicę tych wydarzeń. Od tych tragicznych wydarzeń minęło 70 lat. Przez cały tydzień można było posłuchać w radio i poczytać w lokalnych gazetach wspomnień żyjących świadków tego nalotu. Wszystkie chwytają za serce. To bardzo wzruszające opowieści, choć przecież takie historie nam Polakom nie są obce, bo niejedno nasze miasto również zostało zamienione w zgliszcza. Miejscowe gazety wydrukowały wiele zdjęć zrujnowanego Coventry. Widok również porażający jak przy oglądaniu zdjęć chociażby Warszawy po drugiej wojnie światowej.

Miasto dźwignęło się z ruin. Odbudowano fabryki, domy, szkoły. Gwarno, tłoczno w sklepach, na ulicach. Jest także nowa katedra świętego Michała, wybudowana i jakby połączona z ruinami tamtej starej, zbombardowanej, której pozostałości zostały zachowane ku pamięci i przestrodze….

Obecnie Coventry jest wielokulturowe. Jest tutaj także duża społeczność Polska. Dodam, że podczas jedynej pielgrzymki Jana Pawła II do Wielkiej Brytanii w 1982 roku w Coventry odbyła się msza św. z udziałem Ojca Świętego. Jan Paweł II wspominał także tamtą tragiczną noc z 14 na 15 listopada 1940 roku, oddając hołd ofiarom tego nieludzkiego ataku. Na koniec zapraszam was do obejrzenia katedry dawniejszej i tej dzisiejszej.

czwartek, 4 listopada 2010

Spisek Prochowy 1604

Od czasów, kiedy Chińczycy wynaleźli sztuczne ognie minęło już sporo czasu. Rakiety pędzące w ciemne niebo tylko po to, by nagle rozpaść się na wiele kawałków , na moment rozbłysnąć tysiącem migocących, kolorowych iskierek dając tym samym niezwykłe, kolorowe widowisko wszystkim spozierającym w ich stronę znane są i popularne na całym świecie. Nikt chyba już nie wyobraża sobie powitania Nowego Roku bez charakterystycznego huku lub gwizdu rakietek czy fajerwerków. Wydawać by się mogło, że właśnie w tą jedyną noc w roku, kiedy ludzie na całym świecie żegnają stary, a witają kolejny rok w niebo szybuje ich najwięcej. Kto wie, może i tak jest na świecie?.. Ale nie w Wielkiej Brytanii. Dla mnie osobiście Sylwestrowa noc w Anglii jest dość ubogo ozdobiona w sztuczne ognie. Zdaje się, że po listopadowych wystrzałach i fajerwerkach nikt już nie ma ochoty na kolejne wielkie strzelanie w Sylwestra. A może powód listopadowych fajerwerków jest dla Wyspiarza dużo ważniejszy niż sam Sylwester?


Król Henryk VIII „pogniewał” się na Papieża i sam ogłosił się głową kościoła dając tym samym początek wyznaniu anglikańskiemu. Za panowania tegoż władcy śmierć dosięgła nie tylko kilku jego żon, ale także wielu innych ludzi, a zwłaszcza tych, którym ten kierunek wiary nie przypadł do gustu. Nie było lekko katolikom także za panowania jego następców, a zwłaszcza córki – Elżbiety Pierwszej. Iskierka nadziei pojawiła się dopiero wtedy, gdy tron miał objąć James I Stuart, obiecując katolikom poprawę ich trudnej sytuacji. Niestety, obietnice już wtedy często nie były dotrzymywane i okazywały się tylko „kiełbasą wyborczą”. Jamesowi zależało na tronie i poparciu Anglików w dążeniu do tego niezbyt łatwego celu. Osiągnąwszy sukces, został królem i zapomniał o obietnicach. Za radą przewodniczącego rady ministrów- Roberta Cecila- posunął się jeszcze dalej i skazał wszystkich katolickich księży na banicję.

Katolicy byli w trudnej sytuacji. Nic dziwnego, że w 1604, gdzieś w Warwickshire, w domu niejakiego Roberta Catesby kilku z nich obmyśliło plan zamachu. Zamach miał mieć miejsce piątego listopada. Skoro właśnie wtedy w Parlamencie miała się odbyć nadzwyczajna narada z udziałem całej elity politycznej i samego króla, to najlepiej byłoby wysadzić „całe towarzystwo” w powietrze wraz z całym budynkiem. Po takim zamachu kraj łatwiej by było zawrócić na drogę katolicyzmu.

Kto wie, jakby się to skończyło, gdyby nie pewien młodzieniec, szwagier Lorda Monteagle, który również miał być w dniu planowanego zamachu w Parlamencie. Został ostrzeżony listem, by się tam nie pokazywał. Ale Lord Monteagle pokazał list Robertowi Cecilowi, a ten z kolei królowi.

W nocy z czwartego na piątego listopada , jeden z zamachowców –Guy Fawkes (widoczny na obrazku)–zagorzały katolik, niegdyś kapitan hiszpańskiej armii zaczaił się wśród beczek z prochem w podziemiach Izby Lordów. Niespodziewanie został otoczony przez żołnierzy i uwięziony w Tower of London, gdzie poddawano go okrutnym torturom. Mimo cierpień nie wydał zamachowców, a jedynie podawał nazwiska tych, o których wiedział, że nie żyją. Zastosowano dla niego najsurowszą karę; powieszenie i poćwiartowanie.

Parlament nie wyleciał w powietrze i stoi po dziś dzień. Nikt nie zapomniał o nieudanym zamachu i każdego roku, dnia piątego listopada w Wielkiej Brytanii odbywa się największe podniebne widowisko. W żaden inny dzień w roku na brytyjskim niebie nie ujrzycie tylu sztucznych ogni co właśnie tego wieczoru.

Bonfire Night, bo tak powszechnie nazywany jest ten dzień, jest atrakcją dla małych i dużych mieszkańców Wysp. Trudno w taką noc zasnąć, bo zdaje się, że wystrzałom nie ma końca. Niektórzy Brytyjczycy spotykają się w grupach i zaczynają „świętować” od rozpalenia wielkiego ogniska, w którym pali się kukłę ‘Guy Fawkes’, a dopiero potem wyrzucają w niebo niezliczoną ilość fajerwerków. Czeka nas kolejny wystrzałowy wieczór!

wtorek, 26 października 2010

Autobusy

Te najbardziej charakterystyczne –czerwone, często piętrowe wszystkim na świecie kojarzą się z Londynem. Autobusy są najpopularniejszym obok metra środkiem komunikacji w stolicy Wielkiej Brytanii. Ich piękny kolor stał się dopełnieniem krajobrazu tego wielomilionowego miasta. Ale nie w każdym brytyjskim mieście ten główny środek komunikacji miejskiej ma barwę czerwoną. Po ulicach mojego miasta mkną autobusy o innej, wręcz niebiańskiej kolorystyce; bieli i błękitu. Zdawać by się mogło, że miasto bez nich nie byłoby tym samym miastem. Zanim oddałam się całkowicie wychowaniu kolejnego potomka, przejechałam nimi kilometry przemieszczając się ze szkoły do szkoły, słuchając, obserwując, czasami dziwiąc się tutejszym autobusowym zwyczajom i zachowaniom. Co kraj to obyczaj, również w dziedzinie autobusowego Savoir-vivre, a angielska kultura podróżowania jest wyjątkowa, dlatego dziś troszkę wam o niej opowiem.


Wszystkie; krótkie, piętrowe (double decker) czy przegubowe „nocują” pod dachem ogromnego garażu w pobliżu centrum miasta i tuż obok dworca autobusowego. Każde większe miasto posiada przynajmniej jeden taki dworzec „bus station”. Tutaj zatrzymują się autokary dalekobieżne, ale ten ogromny, oszklony, wypełniony ławkami, elektronicznymi tablicami rozkładów jazdy i wieloma stanowiskami pawilon jest przede wszystkim zbiorowiskiem przystanków autobusów miejskich. Tutaj zatrzymuje się ponad 90% linii autobusowych naszego miasta oraz wiele autobusów innych, prywatnych firm. W tak ruchliwym miejscu nie może zabraknąć punktu informacyjnego, punktu sprzedaży biletów miesięcznych, toalet, kiosków, kawiarenek czy barów. W ciągu dnia swoje stopy stawia tam tysiące osób. Jedni gdzieś się spieszą, inni rozmawiają lub siedzą na ławeczkach i wypatrują przez szybę swojego numeru autobusu.


Wewnątrz autobusu.


Do takiej puszki wrzuca się pieniądze, gdy chce się kupić bilet.

Drukarka biletów.

Przykładowy cennik.

Kiedy spośród wężyka nadjeżdżających autobusów wyłania się ten „nasz”, pasażerowie podnoszą się z ławek i ustawiają w kolejce do drzwi, przy których się zatrzymuje. Kolejka obowiązuje według kolejności przyjścia na przystanek. Nikt nikogo nie popycha, nie wyprzedza. Z racji tego, że autobusy, zwykłe i piętrowe mają tylko jedną parę drzwi z przodu pojazdu, wszyscy cierpliwie czekają, aż wysiądą  inni pasażerowie, którzy opuszczając autobus często dziękują kierowcy za dowiezienie ich do celu. Gdy kierowca kończy swoją zmianę i przekazuje kierownicę koledze bądź koleżance, kolejka oczekujących wciąż stoi na przystanku. Nikt nie wsiądzie do autobusu zanim kierowcy nie zmienią się. Kiedy kierowca daje znać, ludzie po kolei wchodzą do autobusu pokazując bilet miesięczny bądź kupując jednorazowy czy całodzienny (daysaver). W naszym mieście kierowcy nie mają styczności z pieniędzmi i nie wydają ewentualnej reszty. Autobusy wyposażone są w specjalne puszki, do których wrzuca się odliczone pieniądze, a wydrukowany bilet odbiera się z takiej małej maszynki umieszczonej obok. Gdy zdarzy się, że ktoś wrzuci za mało, kierowca często nie drukuje biletu każąc dopłacić. Nie praktykuje się jeżdżenia ”na gapę”. Owszem, bywają tacy co mają wielką ochotę na podróż „za jeden uśmiech” lub na stary bilet, ale jest to zjawisko bardzo rzadkie i często kończy się niepowodzeniem, bo wielu kierowców nie wpuszcza takich osobników do autobusu. Emeryci i renciści po sześćdziesiątym roku życia oraz niepełnosprawni jeżdżą za darmo w godzinach 9:30 – 23:00  (poza porannym szczytem) i bardzo chętnie oraz tłumnie z tego przywileju korzystają. Czy istnieją kontrolerzy, w Polsce powszechnie nazywani ”kanarami”? Istnieją, są umundurowani, ale mnie zdarzyła się taka kontrol tylko raz. Uniformy obowiązują także kierowców, a poza autobusem mają także obowiązek noszenia kamizelek odblaskowych.

Pasażerowie zajmują więc w autobusach swoje miejsca. Jedni udają się schodkami tuż za kabiną kierowcy na „pięterko”, inni zostawiają ciężkie torby w miejscu do tego przeznaczonym, a sami siadają wygodnie na tyłach autobusu. Ktoś inny zabiera z koszyczka darmowa gazetę „Metro” , inni nakładają słuchawki od swoich telefonów, Ipodów i innych współczesnych wynalazków. Czasami ktoś wcisnie nos w książkę lub zamyśli się patrząc w dal przez szybę. Tu i tam słychać rozmowy. Osoby niepełnosprawne oraz mamy z wózkami zajmują miejsca przeznaczone dla nich. To część autobusu ze składanymi siedzeniami. Każdy może tam siedzieć, ale gdy do autobusu wtacza się wózek, natychmiast takie miejsce zwalnia się. Gorzej jest, gdy wózków jest tyle, że już nie ma miejsca dla innych. W takiej sytuacji kierowca odmawia zabrania kolejnego. Zresztą gdy autobus ma za dużo pasażerów może nie zatrzymywać się na przystankach, bo na ogół pilnuje się tego, by ten środek komunikacji miejskiej nie był przepełniony, a pasażerowie podróżowali bezpiecznie, czyli głównie na siedząco. Nie znaczy to wcale, że nie jeździ się autobusem stojąc. Owszem- jeździ, ale nie w wielkim tłoku. Gdy do autobusu chce się dostać osoba na wózku inwalidzkim, kierowca opuszcza swoją kabinę i wysuwa specjalną platformę i w razie konieczności pomaga takiej osobie dostać się do środka. Chcąc wysiąść należy zawiadomić o tym kierowcę naciskając jeden z wielu dzwonków. Warto pamiętać też o konieczności machania ręką w celu zatrzymania interesującego nas autobusu, gdy widzimy jak zbliża się do naszego przystanku, bo czasami bez tego gestu może nas nie zabrać uznając, że oczekujemy innego autobusu.

Schody na pięterko.

Miejsce na ciężkie bagaże i koszyczek na gazety.

Miejsca specjalne dla mam z dziećmi w wózkach lub osób niepełnosprawnych.
Wysprzątane i czyste autobusy wczesnym rankiem opuszczają garaż by w ciągu dnia pomóc w przemieszczaniu się mieszkańcom miasta bądź turystom. Pasażerowie bywają różni, to też różnie wyglądają autobusy po całym dniu pracy. Czasami przez środek autobusu z charakterystycznym hałasem toczy się pusta puszka, kiedy indziej podłoga wyścielana jest podartą gazetą lub starymi biletami, jakby trudno było je wyrzucić do śmietniczka umiejscowionego przy drzwiach. Starsze osoby lubią ze sobą rozmawiać lub uśmiechać się do dzieci i psów. Psy jeżdżą czasami bez smyczy, a już na pewno bez kagańca. Brytyjskie psy to zupełnie inny temat- rzeka. Zaskakuje mnie ich niewiarygodna grzeczność i opanowanie. Rzadko szczekają czy warczą. Tutejsze psy są bardzo spokojne i posłuszne. Zupełnie inaczej niż dzieci. Dzieci w autobusach rzadko są grzeczne, spokojne czy posłuszne. Krzyczą, próbują wydostać się ze swoich wózków, jedzą, piją i śmiecą przy aprobacie swoich mam. Czasami dzieci nie mają miejsca w wózkach, bo wózki służą ich opiekunom jako środek transportowy dla niezliczonej ilości toreb z zakupami. Wtedy maluchy rozsiadają się na kolanach wiecznie rozmawiających przez telefon mam lub w nierzadko ubłoconych butach stają na siedzeniach i zaczepiają udających zachwyt pasażerów. Starsze dzieci- nastolatki są chyba najgorszą grupą pasażerów, zwłaszcza wtedy, gdy razem wracają ze szkoły. Inni przy nich siedzą jak na przysłowiowych szpilkach i niecierpliwością oczekują tego przystanku, na którym mogą z ulgą opuścić autobus. Inaczej muszą wysłuchiwać głupot oraz wymyślnych wulgaryzmów. Niestety wiele z nich także w polskiej wersji, a te najbardziej mnie irytują. Chłopcy często uprawiają coś, co za moich czasów nazywało się „końskimi zalotami”, a dziewczęta piszczą, klną lub z całej siły walą w nich swoimi torbami. Bywa jeszcze gorzej. Co bardziej aktywni próbują popisać się siłą i „odwagą” demolując autobus, zupełnie nie zdając sobie sprawy z konsekwencji lub o konsekwencjach zapominając w chwili niszczycielskiej podniety. A ponieważ w każdym autobusie są działające kamery, to po takich historiach pracownik miejskiego przedsiębiorstwa udaje się do szkoły wandali (mundurki szkolne pozwalają łatwo ich zidentyfikować) z prezentem w postaci filmu z ich podróży, a szkoła robi swoje. Potem tu i tam można czytać listy przepraszające imiennie podpisane przez uczniów. Zresztą w razie konieczności zdjęcia z kamery ukazują się w prasie i wtedy dopiero jest wstyd. Kierowcy mają także w autobusach radio i stałą łączność z dyspozytornią. Są też wyposażeni w aparaty fotograficzne.

Hm...cóż to może być? Lustereczko? Lampa? A może ukryta kamera?

Na końcowym przystanku, gdy wszyscy opuszczą autobus, czasami kierowca znajduje różne rzeczy. Zdarzają się też bardzo wartościowe. Wszystko odnosi się do biura rzeczy znalezionych funkcjonującego przy zajezdni. Jeśli przez jakiś określony okres czasu nikt się po zgubę nie zgłosi, staje się ona własnością znalazcy. Ale jeśli kamera zarejestruje, że kierowca coś sobie przywłaszczył, grozi to utratą przez niego pracy.

Nieprawdą jest, że autobusy są bardzo punktualne choć pewnie starają się takie być. Korki, stłuczki i objazdy często powodują opóźnienia. Brytyjscy pasażerowie autobusów miejskich są bardzo cierpliwi. Podziwiam ich za to! Nawet jeśli autobus bardzo się spóźnia, oni cierpliwie czekają, nie komentują, nie oburzają się, nie wyzywają i chyba jedyną osobą, która co chwilę nerwowo zerkała na zegarek lub w dal z tęskniącym za autobusem wzrokiem byłam ja sama. Ktoś to nazwał „syndromem polskim”. Strach przed spóźnieniem się do pracy, komentarzami przełożonych i konsekwencjami. Tylko mnie sposród innych pasażerów paraliżował ten strach. Nienawidzę się spóźniać. A przecież wystarczy powiedziec prawdę, że spóźnił się autobus, o ile ktokolwiek to zauważy czy o to zapyta, by usłyszeć typowe tutaj OK. Tylko tyle. I nawet jeśli autobus bardzo się spóźni, to jego kierowca i tak usłyszy „Thank you” od wysiadających osób. Taki miły zwyczaj.


Zachęta! Nie, nie do tego... ale do zakupu specjalnego biletu studenckiego; "Pokrywa tak dużo a kosztuje tak mało".


 Na koniec dzisiejszego wpisu, oprócz zdjęć pragnę was zapoznać z bardzo znaną tutaj i popularną dziecięcą piosenką właśnie o autobusach. Przyjemnej podróży życzę!

P.S. Pewna moja starsza znajoma powiedziała mi, że jeszcze całkiem niedawno (tzn. jakieś 30 lat temu) w autobusach wolno było palić papierosy, a wózków z dziećmi wcale nie wpuszczano. Koszmar! Jakie szczęście, że czasy te minęły.