Dawno temu, każdemu kto próbowałby mi wmówić, że emigruję z ukochanej Polski, wybiłabym to z głowy choćby za pomocą młotka. Podróże kształcą, a życie doświadcza. Tak też Bóg dmuchnął w żagle i okręt mojego życia z rodziną na pokładzie odpłynął w dal, by zacumować gdzieś w samym sercu Wielkiej Brytanii. Od kilku lat uczę się tego "tutaj". Poznaję, doświadczam, smakuję, dziwię się, zachwycam, czasem nie dowierzam, porównuję i opisuję. A kiedyś...? Kto wie, może Bóg znów dmuchnie w żagle i popłyniemy gdzieś dalej, do innego portu? Ale póki co, już dzisiaj zapraszam was na wspólny rejs po Wielkiej Brytanii. Będzie mi bardzo miło gościć was pod moimi żaglami.

wtorek, 26 października 2010

Autobusy

Te najbardziej charakterystyczne –czerwone, często piętrowe wszystkim na świecie kojarzą się z Londynem. Autobusy są najpopularniejszym obok metra środkiem komunikacji w stolicy Wielkiej Brytanii. Ich piękny kolor stał się dopełnieniem krajobrazu tego wielomilionowego miasta. Ale nie w każdym brytyjskim mieście ten główny środek komunikacji miejskiej ma barwę czerwoną. Po ulicach mojego miasta mkną autobusy o innej, wręcz niebiańskiej kolorystyce; bieli i błękitu. Zdawać by się mogło, że miasto bez nich nie byłoby tym samym miastem. Zanim oddałam się całkowicie wychowaniu kolejnego potomka, przejechałam nimi kilometry przemieszczając się ze szkoły do szkoły, słuchając, obserwując, czasami dziwiąc się tutejszym autobusowym zwyczajom i zachowaniom. Co kraj to obyczaj, również w dziedzinie autobusowego Savoir-vivre, a angielska kultura podróżowania jest wyjątkowa, dlatego dziś troszkę wam o niej opowiem.


Wszystkie; krótkie, piętrowe (double decker) czy przegubowe „nocują” pod dachem ogromnego garażu w pobliżu centrum miasta i tuż obok dworca autobusowego. Każde większe miasto posiada przynajmniej jeden taki dworzec „bus station”. Tutaj zatrzymują się autokary dalekobieżne, ale ten ogromny, oszklony, wypełniony ławkami, elektronicznymi tablicami rozkładów jazdy i wieloma stanowiskami pawilon jest przede wszystkim zbiorowiskiem przystanków autobusów miejskich. Tutaj zatrzymuje się ponad 90% linii autobusowych naszego miasta oraz wiele autobusów innych, prywatnych firm. W tak ruchliwym miejscu nie może zabraknąć punktu informacyjnego, punktu sprzedaży biletów miesięcznych, toalet, kiosków, kawiarenek czy barów. W ciągu dnia swoje stopy stawia tam tysiące osób. Jedni gdzieś się spieszą, inni rozmawiają lub siedzą na ławeczkach i wypatrują przez szybę swojego numeru autobusu.


Wewnątrz autobusu.


Do takiej puszki wrzuca się pieniądze, gdy chce się kupić bilet.

Drukarka biletów.

Przykładowy cennik.

Kiedy spośród wężyka nadjeżdżających autobusów wyłania się ten „nasz”, pasażerowie podnoszą się z ławek i ustawiają w kolejce do drzwi, przy których się zatrzymuje. Kolejka obowiązuje według kolejności przyjścia na przystanek. Nikt nikogo nie popycha, nie wyprzedza. Z racji tego, że autobusy, zwykłe i piętrowe mają tylko jedną parę drzwi z przodu pojazdu, wszyscy cierpliwie czekają, aż wysiądą  inni pasażerowie, którzy opuszczając autobus często dziękują kierowcy za dowiezienie ich do celu. Gdy kierowca kończy swoją zmianę i przekazuje kierownicę koledze bądź koleżance, kolejka oczekujących wciąż stoi na przystanku. Nikt nie wsiądzie do autobusu zanim kierowcy nie zmienią się. Kiedy kierowca daje znać, ludzie po kolei wchodzą do autobusu pokazując bilet miesięczny bądź kupując jednorazowy czy całodzienny (daysaver). W naszym mieście kierowcy nie mają styczności z pieniędzmi i nie wydają ewentualnej reszty. Autobusy wyposażone są w specjalne puszki, do których wrzuca się odliczone pieniądze, a wydrukowany bilet odbiera się z takiej małej maszynki umieszczonej obok. Gdy zdarzy się, że ktoś wrzuci za mało, kierowca często nie drukuje biletu każąc dopłacić. Nie praktykuje się jeżdżenia ”na gapę”. Owszem, bywają tacy co mają wielką ochotę na podróż „za jeden uśmiech” lub na stary bilet, ale jest to zjawisko bardzo rzadkie i często kończy się niepowodzeniem, bo wielu kierowców nie wpuszcza takich osobników do autobusu. Emeryci i renciści po sześćdziesiątym roku życia oraz niepełnosprawni jeżdżą za darmo w godzinach 9:30 – 23:00  (poza porannym szczytem) i bardzo chętnie oraz tłumnie z tego przywileju korzystają. Czy istnieją kontrolerzy, w Polsce powszechnie nazywani ”kanarami”? Istnieją, są umundurowani, ale mnie zdarzyła się taka kontrol tylko raz. Uniformy obowiązują także kierowców, a poza autobusem mają także obowiązek noszenia kamizelek odblaskowych.

Pasażerowie zajmują więc w autobusach swoje miejsca. Jedni udają się schodkami tuż za kabiną kierowcy na „pięterko”, inni zostawiają ciężkie torby w miejscu do tego przeznaczonym, a sami siadają wygodnie na tyłach autobusu. Ktoś inny zabiera z koszyczka darmowa gazetę „Metro” , inni nakładają słuchawki od swoich telefonów, Ipodów i innych współczesnych wynalazków. Czasami ktoś wcisnie nos w książkę lub zamyśli się patrząc w dal przez szybę. Tu i tam słychać rozmowy. Osoby niepełnosprawne oraz mamy z wózkami zajmują miejsca przeznaczone dla nich. To część autobusu ze składanymi siedzeniami. Każdy może tam siedzieć, ale gdy do autobusu wtacza się wózek, natychmiast takie miejsce zwalnia się. Gorzej jest, gdy wózków jest tyle, że już nie ma miejsca dla innych. W takiej sytuacji kierowca odmawia zabrania kolejnego. Zresztą gdy autobus ma za dużo pasażerów może nie zatrzymywać się na przystankach, bo na ogół pilnuje się tego, by ten środek komunikacji miejskiej nie był przepełniony, a pasażerowie podróżowali bezpiecznie, czyli głównie na siedząco. Nie znaczy to wcale, że nie jeździ się autobusem stojąc. Owszem- jeździ, ale nie w wielkim tłoku. Gdy do autobusu chce się dostać osoba na wózku inwalidzkim, kierowca opuszcza swoją kabinę i wysuwa specjalną platformę i w razie konieczności pomaga takiej osobie dostać się do środka. Chcąc wysiąść należy zawiadomić o tym kierowcę naciskając jeden z wielu dzwonków. Warto pamiętać też o konieczności machania ręką w celu zatrzymania interesującego nas autobusu, gdy widzimy jak zbliża się do naszego przystanku, bo czasami bez tego gestu może nas nie zabrać uznając, że oczekujemy innego autobusu.

Schody na pięterko.

Miejsce na ciężkie bagaże i koszyczek na gazety.

Miejsca specjalne dla mam z dziećmi w wózkach lub osób niepełnosprawnych.
Wysprzątane i czyste autobusy wczesnym rankiem opuszczają garaż by w ciągu dnia pomóc w przemieszczaniu się mieszkańcom miasta bądź turystom. Pasażerowie bywają różni, to też różnie wyglądają autobusy po całym dniu pracy. Czasami przez środek autobusu z charakterystycznym hałasem toczy się pusta puszka, kiedy indziej podłoga wyścielana jest podartą gazetą lub starymi biletami, jakby trudno było je wyrzucić do śmietniczka umiejscowionego przy drzwiach. Starsze osoby lubią ze sobą rozmawiać lub uśmiechać się do dzieci i psów. Psy jeżdżą czasami bez smyczy, a już na pewno bez kagańca. Brytyjskie psy to zupełnie inny temat- rzeka. Zaskakuje mnie ich niewiarygodna grzeczność i opanowanie. Rzadko szczekają czy warczą. Tutejsze psy są bardzo spokojne i posłuszne. Zupełnie inaczej niż dzieci. Dzieci w autobusach rzadko są grzeczne, spokojne czy posłuszne. Krzyczą, próbują wydostać się ze swoich wózków, jedzą, piją i śmiecą przy aprobacie swoich mam. Czasami dzieci nie mają miejsca w wózkach, bo wózki służą ich opiekunom jako środek transportowy dla niezliczonej ilości toreb z zakupami. Wtedy maluchy rozsiadają się na kolanach wiecznie rozmawiających przez telefon mam lub w nierzadko ubłoconych butach stają na siedzeniach i zaczepiają udających zachwyt pasażerów. Starsze dzieci- nastolatki są chyba najgorszą grupą pasażerów, zwłaszcza wtedy, gdy razem wracają ze szkoły. Inni przy nich siedzą jak na przysłowiowych szpilkach i niecierpliwością oczekują tego przystanku, na którym mogą z ulgą opuścić autobus. Inaczej muszą wysłuchiwać głupot oraz wymyślnych wulgaryzmów. Niestety wiele z nich także w polskiej wersji, a te najbardziej mnie irytują. Chłopcy często uprawiają coś, co za moich czasów nazywało się „końskimi zalotami”, a dziewczęta piszczą, klną lub z całej siły walą w nich swoimi torbami. Bywa jeszcze gorzej. Co bardziej aktywni próbują popisać się siłą i „odwagą” demolując autobus, zupełnie nie zdając sobie sprawy z konsekwencji lub o konsekwencjach zapominając w chwili niszczycielskiej podniety. A ponieważ w każdym autobusie są działające kamery, to po takich historiach pracownik miejskiego przedsiębiorstwa udaje się do szkoły wandali (mundurki szkolne pozwalają łatwo ich zidentyfikować) z prezentem w postaci filmu z ich podróży, a szkoła robi swoje. Potem tu i tam można czytać listy przepraszające imiennie podpisane przez uczniów. Zresztą w razie konieczności zdjęcia z kamery ukazują się w prasie i wtedy dopiero jest wstyd. Kierowcy mają także w autobusach radio i stałą łączność z dyspozytornią. Są też wyposażeni w aparaty fotograficzne.

Hm...cóż to może być? Lustereczko? Lampa? A może ukryta kamera?

Na końcowym przystanku, gdy wszyscy opuszczą autobus, czasami kierowca znajduje różne rzeczy. Zdarzają się też bardzo wartościowe. Wszystko odnosi się do biura rzeczy znalezionych funkcjonującego przy zajezdni. Jeśli przez jakiś określony okres czasu nikt się po zgubę nie zgłosi, staje się ona własnością znalazcy. Ale jeśli kamera zarejestruje, że kierowca coś sobie przywłaszczył, grozi to utratą przez niego pracy.

Nieprawdą jest, że autobusy są bardzo punktualne choć pewnie starają się takie być. Korki, stłuczki i objazdy często powodują opóźnienia. Brytyjscy pasażerowie autobusów miejskich są bardzo cierpliwi. Podziwiam ich za to! Nawet jeśli autobus bardzo się spóźnia, oni cierpliwie czekają, nie komentują, nie oburzają się, nie wyzywają i chyba jedyną osobą, która co chwilę nerwowo zerkała na zegarek lub w dal z tęskniącym za autobusem wzrokiem byłam ja sama. Ktoś to nazwał „syndromem polskim”. Strach przed spóźnieniem się do pracy, komentarzami przełożonych i konsekwencjami. Tylko mnie sposród innych pasażerów paraliżował ten strach. Nienawidzę się spóźniać. A przecież wystarczy powiedziec prawdę, że spóźnił się autobus, o ile ktokolwiek to zauważy czy o to zapyta, by usłyszeć typowe tutaj OK. Tylko tyle. I nawet jeśli autobus bardzo się spóźni, to jego kierowca i tak usłyszy „Thank you” od wysiadających osób. Taki miły zwyczaj.


Zachęta! Nie, nie do tego... ale do zakupu specjalnego biletu studenckiego; "Pokrywa tak dużo a kosztuje tak mało".


 Na koniec dzisiejszego wpisu, oprócz zdjęć pragnę was zapoznać z bardzo znaną tutaj i popularną dziecięcą piosenką właśnie o autobusach. Przyjemnej podróży życzę!

P.S. Pewna moja starsza znajoma powiedziała mi, że jeszcze całkiem niedawno (tzn. jakieś 30 lat temu) w autobusach wolno było palić papierosy, a wózków z dziećmi wcale nie wpuszczano. Koszmar! Jakie szczęście, że czasy te minęły.

niedziela, 17 października 2010

W królestwie japońskich klonów

Kiedy w sobotni poranek leniwie uchyliłam powiekę i badawczo spojrzałam w stronę okna – momentalnie zerwałam się i narobiłam wielkiego hałasu. Błękitne niebo i spływające jesienne promienie słońca nie pozostawiały złudzeń –moja prośba do deszczu została wysłuchana! Nie padał! Należało cudownie wykorzystać ten piękny i słoneczny, choć zimny dzień i jechać tam, gdzie wybierałam się od lat –do Westonbirt. A dokładnie do Narodowego Arboretum w Westonbirt (The National Arboretum). I nic mnie nie obchodziło marudzenie dzieciaków, że daleko, że zimno i że drzewa rosną również bliżej niż 70 mil od domu. Dziewczyny zostały zmuszone do jazdy w niezwykłe miejsce i podziwiania wraz z mamusią i tatusiem roślin, które są jednym z jej „bzików”. I wiecie, co – nie żałowały.


Nie ma nic cudowniejszego w czasie jesieni jak naładowanie własnych akumulatorów na zapas, na czas szybko nadchodzącej listopadowej szarości. Jeśli ktokolwiek potrzebuje ładowarki do własnego organizmu i pragnie choć na kilka godzin dosłownie zatopić się w przecudnych, niezwykłych jesiennych barwach, powinien do Westonbirt udać się właśnie teraz –w drugiej połowie października. To tutaj znajduje się chyba największa w Anglii kolekcja klonów japońskich, wielu gatunków dębów i ogromna ilość drzew i krzewów. Pomimo sześciogodzinnego spaceru nie byliśmy w stanie wszystkich zobaczyć i do wielu dotrzeć. Głównie dlatego, że wszystko to rośnie na ogromnym powierzchniowo terenie, a nie sposób nie zatrzymać się przy wielu z nich by zakodować sobie w pamięci ich cudowny obraz. Do tego zdjęcia. Zrobiłam ich setki. Zebraliśmy masę kolorowych i ciekawych kształtem liści, które pewnie wykorzystamy do jakichś artystycznych celów.

Westonbirt( Gloucestershire) znajduje się w Cotswold. Co to jest Cotswold? Hm... można powiedzieć, że to kraina pagórków, pachnących wielowiekowymi zabudowaniami miasteczek z „duszą” (jak Tetbury) i wielu pięknych, wartych odwiedzenia miejsc historycznych. Interesujący nas park narodowy jest jakieś 20 mil na północ od Bath, kilka mil na południe od Cirencester i wspomnianego Tetbury. Znajduje się przy drodze numer A433. Ogromna łąka służąca jako parking w okresie jesiennym pęka w szwach. Są restauracje, plac zabaw, sklep, toalety, a przy zakupie biletów otrzymuje się mapę parku z zaznaczonymi najbardziej interesującymi trasami. Można zabrać psa, ale nie powinniśmy się obawiać psich nieczystości, bo tutaj z reguły każdy sprząta po swoim pupilu. Nie ma przeszkód dla osób niepełnosprawnych, alejki są szerokie, a zainteresowani mogą nawet zarezerwować sobie wypożyczenie elektrycznego wózka inwalidzkiego na czas przebywania w parku. Sam park podzielony jest jakby na dwie części; pierwsza z nich –mniejsza (a i tak ogromna) to Old Arboretum. Wśród wielu gatunków drzew jak na przykład sekwoi, która ma już ponad 2000 lat czy wielowiekowego, ogromnego plantana, każdego turystę przyciagają niezliczone ilości klonów japońskich, wiele z nich rośnie już tam ponad 200 lat. Czerwienie, pomarańcze, różne odcienie żółci i cudnych brązów! Cóż to za widok! Jakby jakiemuś malarzowi przez przypadek wycisnęły się na płótno lub paletę farby o ciepłych barwach tworząc taką abstrakcyjną barwną plamę!

Część druga – Silk Wood to również dom wielu gatunków drzew i krzewów. Ale i tam nie brakuje klonów. Czterysta najmłodszych z nich i najmniejszych rośnie sobie pomiędzy wysokimi modrzewiami i zdaje się jak dzieci uśmiechać i zaczepiać przechodniów spacerujących alejkami pomiędzy nimi lub tworzą nastrój dla zakochanych siedzących na ławeczkach gdzieś pod parasolem kolorowych liści ich starszych braci.

Ale nie tylko jesienią warto się tam wybrać. Widziałam masę gatunków magnolii, rododendronów, azalii, hortensji a nawet krzewów jagodowych, które teraz czarują swoimi owocami (żywopłot z rokitnika o mało mnie nie zahipnotyzował swoim pięknem), ale wiosną obsypują się różnokolorowym kwieciem. Byłam pod wrażeniem ogromnej kolekcji wiśni ozdobnych (wiele z nich również rośnie w Silk Wood) i innych roślin. Jestem ciekawa jak wiosną wygląda dach jedenej z restauracji, pełniący funkcję skalniaka. Myślę, że wiosną i latem też jest tam cudownie i bajecznie.

Nie wiem ile przeszliśmy kilometrów pchając wózek z Zosią lub pozwalając jej z siostrami buszować wśród opadłych liści. Chyba sporo, bo jeszcze dziś czuję ból w nogach. Żałuję, że nie byłam w każdym miejscu –dzień teraz taki krótki. No i deszcz też się zniecierpliwił i kiedy dochodziliśmy już do parkingu nie wytrzymał i zmoczył nas na pożegnanie. Ale kto wie, może kiedyś tam jeszcze wrócę? Na pewno wrócę. Może moje zdjęcia – z takim trudem wybrane spośród wszystkich (bo chętnie pokazałabym wam wszystkie, ale sami rozumiecie- blog mógły tego nie wytrzymać) zachecą was do wycieczki w to zaczarowane miejsce? Może odwiedzicie inne Arboretum, bliżej was? Ale póki co –zapraszam was na fotograficzny spacer.

P.S. Nic nie domalowałam! Tam naprawdę jest tak pięknie i kolorowo!































Ostatnie zdjęcie nie jest najlepsze jakościowo, ale bardzo chciałam wam pokazać ten dach pełen roślin skalnych.

poniedziałek, 11 października 2010

Eden Project

Wyobraźcie sobie stary, opuszczony kamieniołom. Albo nie. Lepiej pagórkowaty i okropnie poszarpany, by nie powiedzieć oszpecony teren – pozostałość po wydobywaniu kaolinu czy gliny. Taki teren wygląda niemal jak po wybuchu bomby. Kiedy zamyka się jakaś kopalnia czy fabryka i pozostawia właśnie taką pamiątkę w postaci nikomu niepotrzebnego wyrobiska, niewiele jest pomysłów na to, co z tym fantem zrobić; ogrodzić i zabronić zbliżania się, zalać wodą i liczyć na to, że nikt nie zechce się tam kąpać, a już na pewno utopić? A może wykorzystać to miejsce i przeobrazić je w zupełnie coś niezwykłego. W coś, co przyniesie wielowymiarową korzyść? Bingo!

W hrabstwie Kornwalii, powszechnie uznawanej za część tzw. angielskiej riviery, nieopodal miasta St. Austell znajdowało się wielkie wyrobisko. Niegdyś wydobywano tam kaolin, podstawowy materiał do wyrobu chińskiej porcelany. Potem już niczego nie wydobywano, a koszmarnie wyglądający teren pozostawiono sobie samemu. Nie bardzo wiedziano co z nim zrobić i jak go zagospodarować. Aż jednego dnia pewien człowiek – Tim Smit- wpadł na genialny pomysł, którego ralizacji podjął się bardzo znany i ceniony w Wielkiej Brytanii architekt, Nicholas Grimshaw. Od początku 1999 roku do marca 2001 roku, czyli lekko ponad dwa lata miejsce to przeobraziło sie zupełnie i stało się wielką turystyczną atrakcją, przyciągającą rocznie ponad półtora miliona ludzi. Niektórzy nazywają to kolejnym ósmym cudem świata. Eden Project – jeden z największych ogrodów botanicznych na świecie.


Każda pora roku w Eden Project jest niezwykła i warta zobaczenia. My wybraliśmy się tam jesienią i wcale nie żałujemy. Wokół ogrodu umieszczone są liczne strefy parkingowe, na których zostawia się samochód. Do samego ogrodu zabrał nas specjalny autobus. Już od samego „progu” witały nas dywany kwitnących o tej porze roślin wrzosowatych. Główne atrakcje tegoż miejsca – ogromne biomy pełne roślin z różnych stref klimatycznych zostały wybudowane jakby w dole całego terenu. Aby się do nich dostać, można skorzystać z kolejki lub zafundować sobie spacer pomiędzy niezliczoną ilością roślin. My, mimo pogody w kratkę nie mogliśmy odmówić sobie spaceru. Odkryliśmy, że pomiędzy roślinami co jakiś czas wyłania się jakaś rzeźba zwierząt. Tu i ówdzie stały dynie z charakterystycznie wyciętymi oczami i buźką – znak zbliżającego się helloween. Był nawet namiot czarownic, a każdy odważny malec, który do niego wszedł dostawał słoiczek do własnoręcznego przyrządzania „magicznej mikstury” z suszonych ziół, kwiatów mieniących się dodanym – przepraszam wyczarowanym- brokatem. Taka mikstura stoi u nas na półce po dzisiejszy dzień i wciąż intensywnie pachnie. Wszystko wokoło mieniło się całą paletą jesiennych barw.




Ciekawi wszystkiego zajrzeliśmy do środka budynku o interesującej nazwie „The Core”( czyli jądro, serce, dusza lub sedno). Czegóż tam nie było!!! Dziwaczne maszyny, ciekawe obrazy na ścianach i zdjęcia roślin, zabawki i wielkie szafy z otwieranymi szufladkami, w których wnętrzach kryły się ciekawe przedmioty (czasami zaskakujące a nawet kontrowersyjne). Wszystko to w celu przybliżenia nam natury i jej ogromnego wpływu na nasze życie. The core zostało stworzone z myślą o dzieciach i młodzieży, a wciąga jak magnes w swoje czeluście także nas dorosłych i pozwala nam odkrywać tajemnice naszego życia o jakich nie mieliśmy do tej pory pojęcia.


Idąc do szklanych kopuł natknęliśmy się na dziwacznego stwora. Nazywał się WEEE MAN i cały był zbudowany z wszelkich elektronicznych przedmiotów. Jego ogromna i jakby kosmiczna postać zdawała się nie mieć prawa istnieć bez telefonów komórkowych, koputerów, odtwarzaczy radiowych, telewizorów, lodówek, lampek, pralek itd. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że ta nieco straszna przyznaję figura ilustruje średnią ilość zużytą i wyrzuconą przez każdego z nas- mieszkańca niebieskiej planety- sprzętu eletronicznego w czasie całego życia. To przerażające! A jeśli dojdzie świadomośc tego, że jednak wielka część mieszkańców tego świata jest pozbawiona tego rodzaju rzeczy, to ile naprawdę jesteśmy w stanie zużyć i iwyrzucić???

Nieco oszołomieni udaliśmy się dalej. Dalej były kawiarenki, wielka rzeźba pszczoły i kryte lodowisko pełne amatorów jazdy na lodzie. Przepiękne rośliny, wciąż kwitnące, a jeśli nie – to w cudowny sposób jesiennie drzemiące cały czas towarzyszyły nam w czasie naszego bardzo długiego spaceru. Ale najlepsze było przed nami!

Biomy! Pierwszy o powierzchni 1,3 hektara jest największą szklarnią na świecie. Pod kopułą wysoką na 55 metrów i długą na ponad 200 metrów znajduje się świat roślin tropikalnych. Wilgotność powietrza wewnątrz szklarni jest tak ogromna, że zrobienie zdjęcia graniczy z cudem. Momentalnie wszystko pokrywa się parą. Zdjęcia, które mnie udało się zrobić, były pstrykane metodą ”na szybko”. Przecierałam ściereczką obiektyw i w sekundzie robiłam fotkę. Sekundę później wszystko znów pokrywało się parą.Mieliśmy wrażenie, że wszystkie nasze ubrania są mokre i przyklejają nam się do ciała. Do tego panowało tam tropikalne gorąco. Trudno w to uwierzyć, że na przestrzeni klku lat wyrosła tam niezwykła tropikalna dżungla. Bogactwo roślin jakie tam widzieliśmy trudno nawet opisać. Palmy, bananowce, wijące się pnącza wanili, uprawa ananasów, bambusy, trzciny cukrowe. Krzewy kawowców i drzewa z kolcami. I wiele, bardzo wiele innych. Gdzieś po drodze indiańska amazońska chatka, wysoki wodospad i inne niespodzianki. To ten biom posłużył jako tło do jednej z przygód od lat niepokonanego Jamesa Bonda. We fragmencie filmu „Die another day” przystojny i nieustraszony Pierce Brosnan jako agent 007 z pistoletem biegnie wśród roślin z Eden Project.






W drugim biomie oddychać było już łatwiej. Przyznaję, klimat śródziemnomorski jest jednak bliższy moim nozdrzom i płucom. Wszystko to ze świata roślin, co zachwyca nas w Hiszpani, Włoszech, południowej Francji czy Egipcie zostało zebrane i umieszczone pod szklaną kopułą, fundując nam podróż brzegiem morza Śródziemnego bez konieczności opuszczania Wysp. Dostrzegliśmy też bociany! Pewnie dlatego, że znane są nieco z krajobrazu egipskiego, gdzie bywają, gdy w Europie pani Zima sypnie śniegiem i wszystko pomrozi.







Typowa w Wielkiej Brytanii dla takich miejsc jest obecność wielu kawiarenek i restauracji, gdzie można zjeść typowe angielskie obiady; jakąś pieczeń mięsną z sosem, pieczone ziemniaczki lub frytki oraz zestawy surówek. Nigdzie nie ma problemów ze znalezieniem toalet, które zawsze są czyste i bezpłatne. Oprócz toalet i miejsc, gdzie możemy coś zjeść, w każdym atrakcyjnym miejscu, w tym również w Eden Project znajdują się sklepy z pamiątkami. Ten tam jest ogromny. Duża część pamiątek i zabawek dla dzieci miała całkowity związek z Eden Project; kubeczki w kwiatuszki, książki, pocztówki, długopisy, fartuszki, torby, koszulki itp. W zasadzie można w takich miejscach kupić wszystko, tylko z odpowiednim dla danego miejsca napisem, obrazkiem czy drukiem. Ale jak przystało na ogród botaniczny, każdy chętny może zaopatrzyć się w roślinki, cebulki i nasionka wszelkiego rodzaju. Głównie takie, które rosną w ogrodzie botanicznym, a ponieważ tam rosło bardzo wiele, to możecie sobie wyobrazić ten sklep. Ciężko jest wyciągnąć mnie z takiego miejsca bez niczego. No i wyciągnięto mnie, ale za to z doniczką. Oliwka. Skoro klimat śródziemnomorski był dla mnie lepszy.....?

Oprócz zdjęć postanowiłam ubarwić moją relację dwoma znalezionymi w sieci filmikami. Pierwszy z nich to krótka prezentacja jak powstawał Eden Project, drugi z kolei zachęca nas do obejrzenia wspomnianego wcześniej filmu z serii James Bond. Ciekawe, czy zauważycie fragmenty (niestety krótkie) kręcone w tej niezwykłej i stworzonej ludzką ręką dżungli? Dla mnie to one były cała atrakcją tegoż filmu. No...może nie licząc odtwórcy głównej roli?